Synku, kto Cię zastrzelił?
Jak to się wszystko stało?
W kopalni nie powiedzieli
Chociaż chodziłam, pytałam…
Sąsiadki wpadną na chwilę,
Posiedzą, trochę popłaczą-
Synku, gdybym tam była…
Za co?
Ze zbioru "Idą pancry na Wujek", autor NN
Był jednym z dziewięciu bestialsko zamordowanych wówczas górników. Przez 40 dni konał w szpitalu w Katowicach - Ochojcu.
Jan Paweł Stawisiński urodził się w 29 czerwca 1960 r. w Sławnie. Wraz z matką Janiną i ojcem Alojzym oraz siostrami Małgorzatą i Beatą od 1961 r. mieszkał w Koszalinie. Był uczniem Szkoły Podstawowej nr 8, a następnie absolwentem Zasadniczej Szkoły Telekomunikacyjnej w Koszalinie.
Ukończył ją jako elektromonter. W 1979 r. został uczniem Technikum Elektryczno-Elektronicznego. W czasie wolnym dorabiał jako ratownik w nadmorskich kąpieliskach. Tam jeden z wczasowiczów namówił go na wyjazd do pracy w kopalni na Górny Śląsk. Wyjechał. Matka, niechętna jego wyborowi, dopytywała: „Jak ty się mieścisz tam, pod ziemią?”. Odpowiadał ze śmiechem: „Na kolanach mamo, na kolanach…”.
Tragedia w „Wujku”
16 grudnia 1981 r., w czwartym dniu stanu wojennego, doszło do tragicznej w skutkach pacyfikacji KWK „Wujek” przez wojsko i milicję. Wcześniej brutalnie stłumiono, używając do tego broni palnej, bunty w innych kopalniach na Górnym i Dolnym Śląsku.
Małgorzata Haciska, siostra Janka:
„Od początku stanu wojennego mama chodziła bardzo zdenerwowana, wszyscy próbowaliśmy ją uspokoić. Szesnastego grudnia powiedziała, że z Jankiem coś się stało”.
„Załatwiłam dla siebie i córki zezwolenie na wyjazd, napisałam, że mam w Katowicach starą i schorowaną matkę. Dostałam na trzy dni” – mówiła po latach Stawisińska. Z Beatą, siostrą Janka, która trasę Koszalin-Katowice znała dobrze od trzech lat, czyli odkąd on poszedł do kopalni, wsiadły do potwornie zatłoczonego pociągu. W Katowicach była zima tęga, minus 16 stopni. W drodze do Jankowego hotelu wstąpiły do znajomych. To Ciszewscy, poznani przed laty w Lubowie, ich syn Mariusz zaprzyjaźnił się z Jankiem i chyba go tym górnictwem zaraził. Stawisińska: „Zostałam na dole, Beata pojechała do nich na górę. Miała tylko zostawić przywiezioną przez nas wałówkę i wracać do mnie”. Nie schodziła długo. Wtedy Stawisińską dopadły złe przeczucia.
Jeden z wczasowiczów namówił go na wyjazd do pracy w kopalni na Górny Śląsk. Wyjechał. Matka, niechętna jego wyborowi, dopytywała: „Jak ty się mieścisz tam, pod ziemią?”. Odpowiadał ze śmiechem: „Na kolanach mamo, na kolanach…”.
„Powiedzieli nam, że Jasiu jest ranny. Ciszewska chciała wysłać do nas telegram, ale poczta żądała pieczątki z komendy MO. A tam oficer dyżurny tylko na nią nawrzeszczał: jak umrze, to się wyśle!” – wspominała.
Autobusy jeździły dopiero od czternastej, więc czekały. Przyszedł Jasiu Domżalski, kolega z kopalni i Andrzej Ciszewski, współlokator Janka (to on zabrał z muru przy kopalnianym krzyżu przestrzelony górniczy kask Stawisińskiego – jeden z dziewięciu należących do tych, których zabito). Pierwszym autobusem pojechali do szpitala do Szopienic. W milczeniu brnęli przez głęboki śnieg.
Według jednej z relacji, Stawisińskiego tego dnia nie powinno być na terenie kopalni, gdyż był chory i miał zwolnienie. Przyszedł, bo uważał, że razem z kolegami powinien bronić kopalni i idei „Solidarności”.
„Głos Pomorza” pisał 18 grudnia 1981 r.:
„W kopalni Wujek (…) grupa nieodpowiedzialnych osób, w tym częściowo nienależąca do załogi kopalni, zorganizowała strajk (...), wprowadzono siły porządkowe (...), użyto broni (...) śmierć poniosło 7 osób (...).”
W podobnym tonie pisała cała prasa gadzinowa tego okresu.
Miłość. Matka i Syn
Janina Stawisińska po latach wspominała:
„Gdy dotarłyśmy [do szpitala] widok Janka wstrząsnął nami. Głowa przestrzelona, w bandażach, całe ciało pobite. Opieka lekarska prawie żadna, lekarz dyżurny nonszalancko mi oświadczył, że «to już trup». Potrzeba było interwencji – na jaką może się zdobyć tylko matka umierającego dziecka – żeby przewieźć syna na oddział reanimacyjny Szpitala Górniczego w Ochojcu”.
Załatwił to Jan Domżalski.
Jolanta Gardenik, technik radiologii, działała w Społecznym Komitecie Pamięci Górników KWK „Wujek”:
„Doktor Jerzy Stasiak, neurochirurg z Ochojca , konsultował go i stwierdził, że Janek miał rany wlotu i wylotu zaszyte! Wewnątrz pozostał gaz po kuli, opiłki kości, krwotok. Wyglądało, jakby się ktoś Jankiem bawił”.
Na Wigilię matka z córką przyjechały do domu, w drugi dzień świąt matka wyjechała do Katowic. Nazajutrz rano, prosto z dworca poszła do Wydziału Zdrowia WRN i zgłosiła się do pracy w Ochojcu jako salowa. Miała pracę obok syna i kąt w przyszpitalnym baraku.
Stawisińska:
„Znajomemu, który jechał do Warszawy podałam kartkę do Asi, narzeczonej Jasia, studentki piątego roku medycyny. Asia przyjechała i zatrudniła się jako pielęgniarka. Koledzy Janka zdobywali lekarstwa, po glukozę jeździli aż do Gliwic!”
Pracę zaczynała o godzinie 6, kończyła o 14, i wtedy siadała przy łóżku Jasia („poza Halinką, z którą mieszkałam, dość długo nikt nie orientował się, kim jestem”). W szpitalnej kuchni gotowała dla syna posiłki (był karmiony sondą).
Stawisińska:
„Dwie dziewczyny oddały mi kartkową cielęcinę, jaką zdobyły dla swoich dzieci, żebym miała dla Jasia, pielęgniarka, która była specjalnie oddelegowana do opieki nad nim, nie bardzo się przejmowała”.
Całe popołudnia spędzała przy synu. Ordynator, kiedy już wiedział, dlaczego tu przyszła, zrobił awanturę:
„Karczemną, i to przy łóżku Jasia! «Nie wyrzuci mnie Pan stąd, powiedziałam, chyba, że mnie pan zabije i wywlecze!» On już nie żyje, niech mu ziemia lekką będzie, ale taki z niego był nieludzki człowiek” – wspominała Stawisińska.
Słyszała rozmowy lekarzy, że wdała się infekcja ropna. „Miał taki silny organizm, wierzyłam, że sobie poradzi”. Klękała przy łóżku, modliła się, a potem trzymała syna za ręce.
Asia (ślub wyznaczony był na czerwiec 1982) przychodziła codziennie, rano przed dyżurem i po.
Stawisińska:
„Któregoś dnia mówię do Asi: „on ma chyba zapalenie płuc, ty go osłuchaj. I tak było! A przecież miał mieć specjalną opiekę, więc jak mogli tego nie widzieć?”.
25 stycznia rano zobaczyła przy Janka łóżku jakiś szum, coś się działo. „I ja, głupia, pomyślałam, że to może na dobre się zmienia”. Poszła na poranną mszę. Wróciła, i już go nie było, leżał w osobnej sali dla nieżyjących. W kadrach złożyła zwolnienie z pracy.
„Bóg upomni się o to życie”
Zabrała ciało syna. Do Koszalina wiózł go kopalniany samochód.
Stawisińska:
„Jechał tak daleko za nami, że bałam się, czy go nie zawrócą. W Jastrowiu postanowiłam, że poczekamy i dalej pojedziemy razem. Nie miałam dowodu osobistego, który został w hotelu, ale legitymującym mnie żołnierzom mówiłam: jedzie za mną mój syn w trumnie, i wojskowi bez słowa puszczali. Za Jastrowiem dogoniła nas milicja na sygnale: okazało się, że papiery auta nie były w porządku. Kierowcy tłumaczyli, że w ostatniej chwili musieli zrezygnować z nysy, a wziąć fiata… «No i nie zdążylimy zmienić dokumentów. To co, mamy się wrócać do Katowic!» – tak po śląsku gadali. I ich puścili”.
Pojechali najpierw pod dom , a potem na cmentarz.
25 stycznia rano zobaczyła przy Janka łóżku jakiś szum, coś się działo. „I ja, głupia, pomyślałam, że to może na dobre się zmienia”. Poszła na poranną mszę. Wróciła, i już go nie było, leżał w osobnej sali dla nieżyjących. W kadrach złożyła zwolnienie z pracy.
Pogrzeb odbył się 29 stycznia 1982 r. W całości był kontrolowany przez Służbę Bezpieczeństwa, która poinformowała wcześniej o. Rajmunda Marszałkowskiego (później misjonarza na Zanzibarze, w Kenii, Tanzanii i Nairobi), przewodniczącego uroczystościom żałobnym, jakie grożą mu konsekwencje, gdyby nie zastosował się do jej poleceń. W mszy żałobnej w kościele parafialnym oo. Franciszkanów pw. św. Krzyża w Koszalinie brało udział około 100 osób. Na cmentarzu komunalnym, po odmówieniu wspólnej modlitwy za duszę zamordowanego, bardzo odważną (jak na warunki stanu wojennego) mowę pożegnalną wygłosił o. Rajmund Marszałkowski – wikariusz tejże parafii – pisał Robert Borucki. Służba Bezpieczeństwa odnotowała, że na wstępie o. Marszałkowski nawiązał do daty 16 grudnia 1980 r., kiedy to władze komunistyczne odsłoniły w Gdańsku Pomnik Poległych Stoczniowców w Grudniu 1970 r., składając przy tym oficjalnie deklarację, że tragedia grudniowa z 1970 r. nigdy się nie powtórzy:
„Serca Polaków pałały wówczas nadzieją (...), że rozpoczyna się nowy etap historii, który zapewni wszystkim poczucie jedności i sprawiedliwości. I oto nowe ofiary, i oto znowu stajemy nad trumnami, stajemy nad trumną młodego człowieka, który oddaje życie dla tej samej sprawy. Jakie więc gwarancje, jakie więc zaufanie do tych, którzy zapewniali (...). Bóg upomni się o to życie, bo ta krew woła o pomstę do nieba. Kainowa zbrodnia dokonana na bracie Polaku, który pragnął jak wszyscy (...) dobra. Pragnął miłości, sprawiedliwości i prawdziwego pokoju. Dlatego chciejmy wyrazić naszą jedność z całym narodem i błagamy Boga, by słowa psalmu, wypisane u stóp trzech krzyży w Gdańsku spełniły się w naszym narodzie i aby na [spełnienie] ich nie trzeba było długo czekać”.
W pogrzebie – według oceny SB – „wzięło udział około 170 osób” oraz „nie odnotowano żadnych incydentów o charakterze politycznym”. Tydzień później odbył się tzw. drugi pogrzeb Stawisińskiego, zorganizowany przez działaczy koszalińskiej podziemnej „Solidarności”. Z czasem ufundowano pomnik autorstwa Zygmunta Wujka i grób młodego górnika stał się miejscem corocznych spotkań opozycji koszalińskiej. Problemem był napis na pomniku.
Elżbieta Potrykus, członek-założyciel NSZZ „Solidarność” w Koszalinie:
„Początkowy napis – tylko imię, nazwisko, data urodzenia i śmierci: «styczeń 1982» – nie wskazywał na żaden związek z pacyfikacją „Wujka”. Wersja obecna jest moją propozycją, zresztą długo dyskutowaną. Słowa: «Ugodzony śmiertelną kulą w kopalni „Wujek” 16 grudnia 1981 r.» artysta wykuwał nocą i wczesnym rankiem 1 listopada 1982 r. Uważaliśmy, że we Wszystkich Świętych, kiedy tłumy ludzi odwiedzają cmentarz i zawsze ktoś będzie przy grobie albo w pobliżu, esbecy nie odważą się na akcję”.
Zbrodnia , kara i pamięć
Z drugiej strony latami trwały zabiegi o odnalezienie i ukaranie morderców Stawisińskiego, a procesy przeciwko funkcjonariuszom plutonu specjalnego ZOMO wyznaczały rytm życia Janiny Stawisińskiej, która uczestniczyła w rozprawach, jako oskarżyciel posiłkowy. W końcu po latach w kwietniu 2009 r. Sąd Najwyższy zatwierdził wyroki dla prawie wszystkich morderców górników z kopalni „Wujek”. Jeden z ostatnich aktów rozegrał się niedawno, 13 grudnia 2019 r., gdy Sąd Okręgowy w Katowicach skazał Romana S. (zatrzymanego w Chorwacji i wydalonego do Polski) na trzy i pół roku więzienia.
Pogrzeb w całości kontrolowany przez bezpiekę odbył się 29 stycznia 1982 r. SB poinformowała przewodniczącego uroczystościom o. Rajmunda Marszałkowskiego, jakie grożą mu konsekwencje, gdyby nie zastosował się do jej poleceń.
Janina Stawisińska zmarła 3 maja 2011 r. i została pochowana we wspólnym grobie z synem.
Jan Stawisiński ma dziś w Koszalinie ulicę swego imienia i pomnik, ale walka o takie upamiętnienie młodego górnika trwała latami. 29 sierpnia 1990 r. prezydent RP na Uchodźstwie Ryszard Kaczorowski odznaczył go Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami, zaś prezydent RP Lech Wałęsą 7 grudnia 1992 r. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W 2015 r. Jan Stawisiński został uhonorowany pośmiertnie Krzyżem Wolności i Solidarności.